MIASTO NA PRZECZEKANIU
Jacob już od tygodnia nie spał pod dachem. Zaskoczyło go więc, że osłona przed deszczem okazała się raczej mierna. Peleryna, którą się przykrył, była wilgotna, a w słomie, którą podłożył sobie pod głowę, coś niepokojąco szeleściło. Podniósł się na łokciach i rozejrzał się. Całe szczęście, że położyli się na deskach, na półpiętrze. Rozpoznał śpiącego obok Ariego. Bliźniaków jednak nie było. Czy już wstali? Szarpnął Ariego, lecz dobudzenie brata nie przyszło mu łatwo. Bo też niewiele ich ze sobą łączyło. Opowieści o tym, jaką to radosną kobietą w młodości była Dvorke obaj bracia zaliczali do mitów. Ale przynajmniej Jacob, po części choć, w najgłębszym dzieciństwie, owej radości i beztroski zaznał. Ari znał tylko aurę cierpienia. Ręce matki, suche jak dwa patyki, kiedy klaskała do rytmu Anim Zemirot. Gorzki zarys ust, kiedy mówiła, że czeka, aż życie stanie się wolne od cierpienia i udręki, aż stanie się czystą przestrzenią rządzoną przez czas.
Różnili się wyglądem – rude loki i szerokie bary Jacoba
miały się nijak do czarnej szczeciny, która zdawała się pokrywać nie tylko
głowę, ale i wąskie ramiona, brzuch i plecy Ariego równiuteńkim zarostem – oraz temperamentem. Ari nie był śpiochem. Tylko
że jemu, jak i Dvorke Chai, nie spieszyło się do świata takiego, jakim jest. Ari
otworzył w końcu oczy, zamrugał.
- Szkoda czasu – pokręcił głową. - Już ich tu nie ma.
Ale jak to? chce powiedzieć Jacob. Słyszałeś ich, jak
wychodzą?
Chce potrząsnąć bratem i dlatego wręcz boi się go
dotknąć.
Wybiega więc przed stodołę.
Odwrócony potok morskiej wody żłobi krater między ludzką
stodołą a oborą i ot tak sobie zdąża w stronę jeziora. Ale to najpierw na Sasper See woda
musiała się podnieść. Równie silny prąd nadciąga od jeziora, pieni się i
zderza, oba prądy jak demony, dotąd uśpione w dzbanach, wyciągają ku sobie
szpony, splatają się włosami i nie wiadomo, który z nich okaże się silniejszy,
a który zginie. Jakże głęboki jest ten strumień? Wydaje się przepastny. Woda wylewa
się na opuszczone podwórko, liże im stopy. Ari stoi obok Jacoba unosząc
podróżne torby, chroniąc je przed zalaniem.
- Wiedziałeś o tym?
Jacob wyobraża sobie, że Ari ma sen tak lekki, jak leśny
zwierzak, że nawet kiedy pozornie śpi, to wciąż czuwa. Wczoraj też po prostu
przyłożył głowę do zawiniątka, nakrył się peleryną i zasnął. Bez sprawdzenia
choćby, czy dom jest naprawdę niezamieszkały.
Ari kręci głową, pod powiekami kłębią mu się postaci
ze snu, istoty, których byt w tym świecie pozostanie niedorysowany, które żyją
być może szczęśliwie w innych światach, lecz w tym wzbudzałyby tylko strach.
Spał.
Nie odmówi modlitwy na odpędzenie złego snu tylko
dlatego, że nie chce się łatwo poddać. Jego współczucie dla bliźniaków jest czymś
w rodzaju zmowy, o której tamci, jak się zdaje, w ogóle nie wiedzieli. Niech
mają tę swoją fantazję.
- Pan Wojnowski, może i mason, ale i on myśli, że
ludzi można mieć na własność. I to nie na godzinę, nie na dniówkę, nie na siedem
lat, tylko na całe życie. A te dzieciaki – one nie są z chłopów. Ich ojciec
pracował na wodzie.
Ari szuka po kieszeniach tabaki i dostrzega
na podwórku lisa, jak czatuje na oszołomione ryby. Właśnie jedna nie wyrobiła
się na zakręcie. Wodny pył złoci się w słońcu. Będzie piękny dzień.
- Także one chcą się zaciągnąć na
statek. To dziewczyny pomysł. Mieli nas tu przywieźć, to przywieźli. Co im po
nas?
Co za nonsens, myśli Jacob.
- One w jedną stronę. My w drugą – rozmarza się Ari.
Chce przez to powiedzieć, że bracia z jednej strony, a rodzeństwo bliźniaków z drugiej,
doszli do rozwidlenia dróg w sensie symbolicznym.
- A my co, z powrotem i do Starych Szkotów?
Powrót do Lewkowa wzdłuż grożącego wylewem potoku to
niezbyt zachęcająca perspektywa.
Ari delikatnie sugeruje, że o wiele bliżej im do Nowego
Portu, gdzie być może uda im się opłacić przejazd barką. Pięć minut i będą pod
słynnym Żurawiem.
- Tylko mi się tym razem na statek nie zaciągnij.
- Nie ma mowy. Zbyt wiele od nas zależy.
Jacob odruchowo dotyka koszuli na piersi i czuje tylko,
jak tam w środku skacze mu serce z konfuzji i strachu. List zniknął. Czy to
możliwe? Patrzy na brata.
Co teraz będzie, kiedy już trafią do domu pana Nachuma,
o którym Jacob wie tylko, że jest aptekarzem? Zawód aptekarza nie wymagał
przynależności do cechu, ale rodzina pana Nachuma, osiedlona na Starych Szkotach
prowadziła na poły sklep korzenny, na poły aptekę od pokoleń. A w niej maści i
nalewki na bazie ziół świeżych i tych najcenniejszych: kurkumy, szafranu,
goździków i cynamonu. Po 1814 roku pan Nachum, ośmielony przez innych, przyjął
nazwisko, przeszedł Morze Czerwone i otworzył mały punkt apteczny tuż obok
założonej przez Żydów ze Starych Szkotów gminy na Szerokiej.
Tyle im powiedział Rafał Finkelstein. A pana Nachuma
znają wszyscy, także czy najpierw trafią na Stare Szkoty, czy na Szeroką, to
obojętne – nie sposób się zgubić!
Ari wyjmuje list polecający spod peleryny. Koperta z
wosku lśni, nietknięta.
– Mieliśmy nieporozumienie, owszem, ale udało się rozwiązać
je polubownie.
- Z obojgiem młodych?
- Tylko z chłopakiem. Nie wiem,
czego się spodziewał, co tu znajdzie.
A więc Jacob miał rację. Ari śpi czujnie. Ale koperta
nie ląduje w jego wyciągniętej dłoni, jak się spodziewał. Ari wyprzedza go,
biegnie, pędzi w tym kierunku, skąd nadciągają fale słonej wody i zalewają
podwórko przynosząc ze sobą zapach morza, wdzierają się do domu, który jego
mieszkańcy uznali za bezpieczniejsze opuścić.
Nowy Tor Wodny powstał, aby osłabić siłę gdańskiego
portu, jak i nieugiętego miasta, które chciało być samorządne. Odkąd jednak w 1793
Prusy zajęły Gdańsk, te dwa dotąd konkurujące ze sobą ośrodki portowe zostały
oficjalnie połączone. Tor Północny, obejmujący stare ujście Wisły, której
koryto zmieniało się po każdym sezonie, nigdy nie był szczególnie głęboki. Nowy
Tor Wodny zapewniał bezpieczny wyładunek dla dużych statków. Tu wyładowywano hiszpańskie
wino i brytyjskie piwo, i kosztowne przyprawy, jak szafran i rozgwiazdy anyżu. Tu
żadne statki nie zrzucały przed wejściem do portu piasku i kamieni, aby zrobić
miejsce w swoich ładowniach dla drewna i zboża, które z natury rzeczy więcej
miejsca zajmowały. A w ten sposób nieodwołalnie spłycone zostało wejście do głównego
portu w Gdańsku. Tu odbierano towary, a wśród nich zboże, drewno i tajemniczy
potaż, cenniejszy niż bursztyn, niezbędny do produkcji mydła i szkła. Bez potażu
meblom zabrakłoby połysku, ceramice – trwałości, tkaninom – bieli, a roślinom –
chęci do wzrostu. Bez potażu najwidoczniej zawaliłby się ówczesny świat.
Lecz dziś Nowy Tor rozczaruje podróżnych, którzy
spodziewali się ożywionego ruchu. Obie przystanie zostały już zamknięte dla
handlu w obawie przed zarazą, która jeszcze wszak miasta nie dotknęła, a już
port wygląda jak miasto upiorów. Wzdłuż nowo zbudowanej drogi do Strzyży tawerny
stoją zamknięte, z zabitymi deskami drzwiami i oknami. Pod komorą celną, obok porzuconej
kotwicy, stanął jeden znudzony policjant. Do niższego pomostu zacumowane są bezczynne
łódki holownicze i niewielka barka, na której pokładzie nudzi się palący fajkę
szyper. Widać przeciwległy brzeg wysepki West Plaate, stanowiącej naturalny
falochron, lecz zbyt piaszczystej, aby cokolwiek na niej dało się urządzić, zamieszkałej
więc tylko przez kolonię mew i kormoranów.
Jacob i Ari maszerują nabrzeżem, jakby zmierzali w
sobie znanym, wcześniej ustalonym celu, mrużąc oczy w słońcu i susząc peleryny.
Mijają walające się na drewnianym nabrzeżu beczki, majestatyczne mewy i jednego
wyliniałego psa, który wygrzewał na słońcu stare kości, bezpieczny, z daleka od
ludzi. Zważają, aby nigdzie dłużej się nie zatrzymywać, żeby nie wzbudzić
ciekawości policjanta. Nagle zdają sobie sprawę, każdy z nich osobna, że nie
mają ani paszportów, ani świadectwa o odbytej kwarantannie. Nie mają nawet
dobrze przygotowanych wykrętów, na wypadek, gdyby ich ktoś zatrzymał. Zostali
okradzeni? Woda zabrała im dokumenty? Czy gdański policjant przyjmie łapówkę,
czy będzie chętny spojrzeć w drugą stronę? Nagle zdają sobie sprawę, że nie
wiedzą nic.
Z Nabrzeża Oliwskiego skręcają w Oliwską, a stamtąd w
mały zaułek ulicy Solec, gdzie stoją wielkie warzelnie soli i spichrze, bo Nowy
Tor Wodny obywa się bez konieczności korzystania z Wyspy Spichrzów. Pracują tu na
co dzień cisi, poważni ewangelicy, mieszkańcy okolic Młyńskiej Góry. Tam też
więcej pracy dla chętnych zwykły zapewniać dwa tartaki. Ale nawet i one
stanęły, gdy zabrakło zbytu na drewno. Pod browarem Fishera na Starowiślnej,
wokół żeliwnego kosza, zgromadziła się grupa robotników, dla których dzień pracy
zakończył się w południe, odkąd browar zaczął pracować na pół gwizdka. Bo zabrakło
chętnych do zwiedzania tawern marynarzy. Miasto zamarło i przeczekuje.
Jednakże rozładunki, choć w mniejszej skali, nadal się
odbywają. Zastosowano metodę sprawdzoną w poprzednich wiekach na Motławie, gdzie
mielizny i łachy zmieniały swój podwodny rysunek z roku na rok, więc nawet z
pomocą doświadczonych holowników dno rzeki było nieprzewidywalne. Nowy Port nie
miał takich ograniczeń - ale tu, szlag by to trafił, nowa zaraza! O miasto
otarła się nie tak dawno przecież, epidemia tyfusu, w 1813 roku, przywleczona,
oczywiście, przez żołnierzy Napoleona, lub przez tych, którzy go pobili.
Wcześniej – dżuma – czarna śmierć i morowe powietrze, tak zjadliwe, że od zwykłego
kichnięcia ludzie umierali. Ale dżumy już najstarsi ludzie w Gdańsku nie
pamiętali. A tej nowej plagi, tej cholery, miasto wolałoby sobie oszczędzić.
Kwarantanna obowiązywała więc zawijające do portu
statki. Ale nawet po jej zakończeniu nie wpuszczano ich do portu. A to ze
strachu, że morowe powietrze zachowało się jakoś w ładowniach, więc po ich
otwarciu mogłoby zostać potajemnie i nieodwołalnie wypuszczone na miasto, jak dżin
z butelki.
Towary wyładowywano więc bezpośrednio na redzie, pakowano
na barki. Te zawijały do drewnianego nabrzeża, gdzie czekali już na nie
tragarze.
Dla tych ostatnich nie brakowało pracy, choć było to
zajęcie za pajdę chleba.
Lecz oto w żeliwnym koszu pełgają płomienie,
ogrzewając dno kotła, w którym z zacięciem miesza jakiś chłopak. Wokół
zgromadzili się tragarze, zrzucili na podest skrzynie i worki.
Jacob popchnął lekko Ariego, aby szli dalej nie
zatrzymując się przy tej grupie. To byli ludzie, po których wszystkiego można
się było spodziewać. A oni obaj byli tu obcy.
Lecz nagle wbrew sobie odwraca się, bo coś mu brzmi znajomo.
A to Staszek, wołający gromkim głosem:
- Mule, mule, świeżo zebrane mule! Małże, małże, przez
morze przyniesione, z cebulką przyrządzone małże!
Jacob w jednej chwili zmienia zdanie. Już się szykuje,
żeby podejść do chłopaka i nim potrząsnąć.
Ari kręci głową: - Nie broń młodemu.
- A czy ty widzisz ten szczyt bezczelności? Udaje, że
nas nie zna!
- Nic tu po nas.
Jacob już chce strząsnąć z siebie pokrytą czarnym
włoskiem dłoń, lecz Ari z niespodziewaną siłą bierze go w uścisk, nie puszcza.
A w ten samej chwili słyszy wrzask: - Flisacy! Przyniosą
nam chorobę!
I oto dzieje się cud odwrócony,
anty-cud, gdyż Jacob kurczy się w sobie – on, ten ogromny mężczyzna, który zagrał
Goliata, przebrany w biblijne szaty, w saloniku postępowej damy. A stąd u niego
taka reakcja? Nie był już przecież Jakubkiem z ulicy Jerozolimskiej. Ale to dzieciątko Jacob wciąż nosi w sobie. Ono mu teraz służy, jego cieniutki głosik ostrzega
go przed niebezpieczeństwem.
Rozgląda się, ale oprócz tragarzy, których czujność podobnie
się wzmogła i obudzonego właśnie ze drzemki na rozrzuconych linach żebraka, nie
było nikogo innego na nabrzeżu.
Tymczasem Ari ciągnie go na niższą
kondygnację, gdzie widać pale połączone przewiązkami, skąd odchodzą holowniki,
żeby tam – co właściwie, schować się, ukryć? – aż Jacob rozumie, co zobaczyła w
nich zgraja obrońców miejskiego zdrowia: półdzikich obcych w dziurawych
kapotach, w łapciach, z kołtunem na głowie. Nie ma co kryć, Jacob i Ari
wyglądają, jakby spędzili ostatni tydzień na rzece.
O flisakach mówi się, że to oni, na swoich bacikach, komięgach,
dubasach, szkutach i galarach - jedyni ludzie naprawdę wolni w imperium
rosyjskim, bo jak tu kogoś przypisać do rzeki? - przyciągnęli zarazę z Dalekiego
Wschodu do północnego Bałtyku. Łotwa już zajęta. Królewiec się broni. A stąd
już tylko o rzut beretem do Gdańska.
Czyli tak zginą, rozszarpani przez motłoch, bo zgraja
wzięła ich za kogoś, kim nie są? Czy jeśli Jacob zawoła: Jestem Jacob, syn Lejzera
z Płocka, i niech będzie przeklęty Rafał Finkelstein - to go uratuje? Rozważa to
w ułamku sekundy i decyduje, że nie – stanowczo nie! Zważywszy na to, że w Płocku
już zapanowała cholera. W kolejnym ułamku sekundy uznaje za niezmiernie
ciekawe, iż nikt go tu z automatu nie uznał za mieszkańca żydowskiej dzielnicy.
Coś takiego zdarzyło mu się po raz pierwszy w całym dwudziesto-dwu letnim życiu.
Dziwnym w takim razie miastem jest ten Gdańsk. To jak muszą wyglądać gdańscy Żydzi? Jakob chętnie rozważałby dalej tę kwestię, ale widzi właśnie, jak zgraję wyprzedza dwóch policjantów z karabinami gotowymi do strzału – mierząc, wcale nie do jego prześladowców – lecz do niego.
MIRA DEL MAR Wcześniejszy post: Maj 1831: Z Płocka do Gdańska
Komentarze
Prześlij komentarz