Maj 1831: z Płocka do Gdańska

 



Jacob, Ari, Staszek i Halszka nie wiedzą nawet, jak rozsądne to było – jeśli rzecz jasna chcieli zrealizować swój plan – żeby wyruszyć w podróż niezwłocznie, zostawiając za sobą Płock i jego wysoczyznę. Staszek i Halszka ledwo ojca zdążyli pochować. Porucznik, który wydał rozkaz podpalenia łodzi przewoźnika zupełnie nie przejął się tym, że stary Bogusz zginął w płomieniach, jakby chciał wraz z nimi spopielić – choć była to zapewne nieudana próba uratowania choćby ostatniej z nich. Jak to z nim było naprawdę, na to pytanie nikt nie śmiał odpowiedzieć – a już na pewno nie jego całkiem dorosłe już dzieci, para słomianowłosych bliźniaków, tak podobnych do siebie, że Halszka łatwo mogła uchodzić za brata, a Staszek za siostrę. Dziesięć lat zajęło Boguszowi, by stworzyć godne bytowanie dla swojej mocno już przecież okrojonej rodziny – a spopieliło się to wszystko w jeden wieczór. Nie był to też pierwszy pożar w życiu starego. Ale pierwszy, którego nie udało mu się ugasić, mieszkając nad wodą. I pierwszy, w którym sam zginął.

Porucznik, który momentalnie zaczął grozić dzieciom przewoźnika – i handlarce Andzi, która zjawiła się akurat, żeby kupić od Bogusza, jak zwykle, wędzone ryby – sądem wojskowy i rozstrzelaniem, nigdy się nie dowiedział, że bliźniaki zwykły trzymać jedną łódkę ukrytą w szuwarach na małej wysepce pośrodku Wisły. Ale jak tam dopłynąć? Jak to – jak? Pan Wojnowski najpierw opłacił pogrzeb dla Bogusza, a potem przez furmana przysłał dość pali sosnowych, żeby starczyło na tratwę.

Czyżby to fakt, że masoneria była już równo od dekady zakazana w Królestwie uczulił go na cudzą krzywdę? Tę małą, lecz pożyteczną tratwę zabrali ze sobą podróżni, doczepiwszy do lotnej, flisackiej łódki, którą znaleźli w ostrowie. Bo raz, że kto wie – zawsze mogła się przydać, a dwa – że pomogła im stworzyć wrażenie, iż wybierają się na sąsiedzką przejażdżkę do okolicznej wsi.

 

Ledwo znający się i niezbyt do siebie pasujący podróżni zmierzali w dół Wisły do Gdańska. Para bliźniaków zajęła się nawigacją, a łódź wartko płynęła z prądem. Jacob miał więc dużo czasu dla siebie, zaczął więc rozpamiętywać żal do swojego wuja Rafała. Po co Finkelstein wciągnął go w swoje sprawy? Jeśli ubił jakiś interes z panem Wojnowskim, czemu sam nie wybrał się do Gdańska? I cóż to mógł być za interes, teraz, w czasie zarazy i ruchawki wojsk, kiedy nie było wiadomo, kogo bać się bardziej – Rosjan, czy Polaków?

Dziwnie było Jacobowi wyjeżdżać z Płocka, nie wiedząc do jakiego miasta wróci – i czy w ogóle będzie mógł powrócić. Nie pozwalał też sobie pomstować na Rafała – bo jakby się potem czuł, gdyby po powrocie nie zastał wuja wśród żywych? Jacob miał wrażenie, że gdzieś nieopodal otworzyły się usta Ziemi i wypluły – nie, wyrzygały! – rozliczne potwory, które posiadły ludzi, ich sny, marzenia i ambicje.

Ari natomiast nie żałował sobie. Wciąż miał żal do wuja Rafała, że ten wyciągnął go z poboru do wojska. Finkelstein, niby taki oświeceniowiec! Jak chciałby Rafał, aby Polacy przekonali się do Żydów, jeśli widzieć ich będą tylko z daleka i opowiadać sobie o nich niestworzone rzeczy? I czy Rafał musiał do tego nazywać go głupkiem? Jeśli żydowscy krawcy szyli dla wojska mundury, czemu on, Ari, nie mógłby odpowiedzieć na wezwanie do poboru? Kto wie, może wykazałby się bohaterstwem na polu walki! Rafał na to zaśmiał się krótko: - Już to przerabialiśmy w 1794. Ari zapytał: Kiedy? Rafał zaś powiedział: Znasz dobrze polski, a Jacob zna niemiecki. Szykujcie się. I nie było więcej dyskusji.

Zresztą i dla Jacoba, który był przecież dzieckiem wieku postępu – i czy to nie Rafał nauczył go myśleć w duchu Haskali? – powstanie kościuszkowskie to były stare dzieje. W końcu jest rok 1831! Gdybym odciągał was od świętych ksiąg, to byłoby co innego – tak sobie z nich obu Finkelstein zażartował, choć obaj wiedzieli, co myślał Rafał o pomyśle sprowadzenia do Płocka chasydów. Obu braciom zarówno para polskich dzieciaków wydawała się kimś w rodzaju dzieci buszu, wyznawców potajemnych pogańskich kultów, na jednej z wysepek pośrodku Wisły oddających się kultowi bóstw wodnych. Bo też co te dzieciaki mogły zrozumieć z formułek, które ich ksiądz klepał im po łacinie? Na ich oko Staszek i Halszka nie potrafili wyrozumieć się w żadnym języku. Ze sobą porozumiewali się cichszymi i głośniejszymi kadencjami pomruków i okrzyków. Pewnie byli analfabetami.

Rafał Finkelstein, a kim on był raptem w Płocku – z jego fantazją na temat oświetlenia miasta! Kim, jeśli nie znowu bankrutem? Skąd u Jacoba ta potrzeba, żeby zyskać aprobatę wuja – i czy to nie ta potrzeba, aby go ktoś polubił – nie ktoś, tylko Rafał! – sprawiła, że znowu, zapewne, w coś się wplątał? Rafał zapowiedział całej czwórce, że muszą podróżować nocą i nie przyciągać do siebie uwagi ani w drodze, ani w czasie postojów. Jacobowi i Ariemu kazał ukryć cicit, przebrać się, krótko mówiąc, ale nie za bardzo, bez przesady, żeby znowu nie zaczęli wyglądać na uciekających chłopów. Bo wtedy byłyby z tego jeszcze gorsze kłopoty.

Tymczasem podróżnicy już niebawem przekonali się, że uciekających chłopów mijały ich całe tabuny. Maszerowali wzdłuż Wisły. Dokąd? Do wolności, lepszego życia, z dala od bata.

– Patrz – powiedział do Jacob do Ariego. – To ucieka polskie wojsko. A ty, głupku, chciałeś się dać wcielić.


Tymczasem już w czwartek 26 maja ogłoszono blokadę granic między Królestwem Polskim a Prusami. Dla podróżnych z Królestwa przymusowa była kwarantanna w Toruniu (dla podróżujących Wisłą), lub w Brodnicy w dawnym klasztorze franciszkanów (dla podróżujących lądem). Po tym dostawało się atest zdrowotny (Gesundheits-Atteste). Na to jednak podróżni nie mogli sobie pozwolić. Od pana Wojnowskiego dostali mapkę. Dowiedzieli się z niej, że wzdłuż granicy polsko-pruskiej utworzono dwanaście stacji kwarantanny. Wokół Gdańska, w odległości kilkunastu kilometrów, ustawiono kordon. Ale był on bardzo słabo obsadzony, szczególnie pod Tczewem. Liczyli jeszcze na to, że nawet po stronie pruskiej minąć musi trochę czasu od zarządzenia do realizacji. Nauczyli się nurzać wiosło nie wyciągając go - tak aby nigdy nie uderzać wiosłem o powierzchnię wody.

Cholera natomiast nie przerażała ich. Jeśli już, to poczucie, że uciekają jak najdalej od morowego powietrza przydawało im skrzydeł. Podróżowali wszak rzeką, po otwartej wodnej przestrzeni. A tę chorobę nabywało się w mało przewiewnych chłopskich izbach, czy wręcz w ziemiankach, w jakich ukrywali się czasem najbiedniejsi chłopi. Owszem, czystość, schludność, to też były ważne sprawy, dlatego kąpali się często. Ale co im mogła zaszkodzić rzeka z jej wartkim prądem? Raz dali się podholować przyjaznym flisakom, bo tak było szybciej.

Jacob gratulował sobie, że udało mu się przekonać innych, aby trzymali się rzeki tak długo, jak się da. Rzeka ich karmiła. Para bliźniaków osiągnęła wielką wprawę łapiąc dzikie łososie, a jeśli okolica była zbyt wilgotna, by rozpalić ogień, jedli je, upewniwszy się wcześniej, że nie kroją żywego mięsa, na surowo. Ale najczęściej gotowali zupę i patrzyli w drugą stronę, kiedy bliźniacy wrzucali do niej małże. Mała tratwa przydała się faktycznie jako miejsce noclegowe dla bliźniaków. W ten sposób chodzili spać, w dwóch osobnych przestrzeniach, dla przyzwoitości.

Im bliżej im było do Gdańska, w tym większą bliźniacy wpadali w panikę, że ich łódź napatoczy się na pruskie posterunki. Zostawili więc łódź w szuwarach na wysokości Pelplina. Zaczęli wędrować, mijając po drodze morowe krzyże. Ale przynajmniej nie widzieli to procesji, na czele z księdzem, który opryskiwałby drogę, chałupy i mijanych ludzi święconą wodą. Zabronił ich zarząd prowincji pruskiej aż do czasu ustąpienia epidemii. Wieś była cicha, jakby już zawczasu wymarła. Jacob poczuł tęsknotę za rzeką, w której kąpali się i myli chętnie, a podróżując zwinną łódką o płaskim dnie łatwo mogli się ukryć w szuwarach. Spojrzał na swoich towarzyszy.

Wrócili nad rzekę. A tam nad brzegiem odkryli grupę wyrostków. Czy odkryli łódkę i planowali się do niej dobrać? Na to wyglądało. Co teraz? Nie stać ich było na konfrontację. Rafał powiedział im, że podczas drogi mają myśleć o sobie, jak o cieniach. Jeśli w ten sposób uparcie będą o sobie myśleć, to ludzie przestaną ich widzieć, nawet kiedy im drogę zajdą. Cicho jadąc, dalej zajedziesz. W jednej chwili Ari zawisł na ramionach swoich towarzyszy. Wydał z siebie jęk i kaszel, jakby miał zwymiotować.

- Z drogi, z drogi! – zawołał Staszek. – Dajcie człowiekowi umrzeć w spokoju.

Młodociane towarzystwo się rozbiegło.

Nocą minęli tczewski posterunek.

Kiedy skręcili w Nową Wodę, w zupie bliźniaków pojawiły się krewetki. Dla koloru dodawali liści pokrzywy i dzikiej marchwi.

Na wysokości Lewkowa zostawili łódź dobrze ukrytą w załomie kamiennego wzmocnienia brzegu rzeki, za kępą szuwar. Wieś była niegdyś własnością oliwskich cystersów i obawiali się, że zostaną natychmiast rozpoznani jako obcy. Ale pewnie nie mieliby więcej szczęścia idąc na chybił trafił przez pola. Wybrali więc drogę nad Redewką. Jednak na miejscu okazało się, że Lewkowo, po konfiskacie dóbr klasztoru cystersów w 1819 szybko być wsią przestało. Była to już bardziej osada hutnicza, wciąż cierpiąca od niedawnej powodzi, kiedy to Wisła przelała się przez leżące tuż obok jezioro Zaspa. Sprawiała już jednak wrażenie przestrzeni miejskiej. Domy dla robotników stały tu w równych szeregach. Robotników nie przywożono tu z Prus, jak w okolicach Płocka, lecz przyjeżdżali sami, z Kaszub i Kociewia, ale nie byli wciąż dość liczni, żeby można się było między nimi schować. Powietrze miało ciężki, metaliczny zapach.

Podróżni zdecydowali się więc ruszyć w stronę wsi Bresen. Nie miało to wiele sensu. Do czasu wielkiej kasacji w 1807 roku wieś ta należała do cystersów. Można się było spodziewać, że wciąż mieszkali w niej sami katolicy. Powinni raczej zmierzać w stronę osady szkockiej, zgubić się w tłumie i dopytać się drogi do domu pana Nachuma. Gdyby przyszło im szukać noclegu po drodze, łatwo mogliby się rozgościć w którymś ze zrujnowanych po oblężeniu rosyjskim budynków. Jacob domyślał się jednak, o co chodziło – bliźniacy, nawet Ari, wybrali się w tę podróż najwidoczniej po to, żeby zobaczyć morze. Morze – nie kolejne rzeki i stawy, nie strumyki, nie podmokłe łąki. Musiał się poddać.

Jednakże ledwo się ruszyli, złapał ich deszcz. W ulewie łatwo zbłądzili z drogi na łąkę. Szli dalej, aż stanęli jak wryci nad kanałem. To musiało być wyżłobione przez powódź połączenie Sasper See z Bałtykiem. Słona woda wyżłobiła sobie dostęp, niczym rzekę, która płynęła w odwrotnym niż ten przyjęty zwyczajem kierunku. Struga wyglądała na zdradliwie głęboką. Domy, które miały pecha, by stanąć na jej trasie, wyglądały na opuszczone.  

Przemoczeni, ukryli się w pierwszej stodole, która miała luźny skobel. Nie znali tutejszych ludzi. Bezpieczniej było nie prosić ich o pomoc. Jacob poklepał się po piersi, ale list polecający, który miał dostarczyć do domu pana Nachuma wydawał się wciąż dobrze zabezpieczony. Rafał zalał go po prostu woskiem, żeby uchronić go przed przypadkowym zamoczeniem podczas podróży Wisłą.

Wciąż nie mieściło mu się w głowie, że ten pan Nachum miał ów list następnie wysłać w podróż do Londynu. Tym bardziej, że w porcie panowała już kwarantanna. Władze miasta Gdańska podjęły taką decyzję na wieść o tym, że porty w Rydze i Petersburgu już są zakażone.

Nowo przybyłe statki stały więc na redzie, nigdy nie zawijając do portu.


                                    

                           Mira Del Mar                             Ciąg dalszy: MIASTO NA PRZECZEKANIU


Komentarze