Historia Jutty Richter

Jutta urodziła się za wcześnie i wynikło z tego trochę kłopotów. Nie tylko dlatego, że w szpitalu „Pod bocianem” wcześniakom nie dawano wielu szans na przeżycie, ale zdrowie mamy, pani Richter przez kilka dni wisiało na włosku. To może i lepiej, że wszystko działo się bez obecności męża. Ostatecznie, kiedy dziecko i mama doszły do zdrowia, trafiły pod opiekę rodziców mamy i zamieszkały wspólnie w parterowym domku przy Mirchauer Weg ( obecnie Partyzantów) pod nr 30 w Langfuhr (obecnie Wrzeszcz).


Mała Jutta lubiła to miejsce. Zawsze coś się działo w pobliżu. Z tyłu domu znajdowała się nowa remiza strażacka i nieraz dochodziły stamtąd różne dźwięki i zapachy. Ulubiony widok Jutty to konie karmione przez strażaków. Choć już coraz rzadziej brały udział w akcjach gaśniczych, ciągle były doglądane i rozpieszczane. Nowe, lśniące i szybkie wozy strażackie powoli zastępowały zwierzęta.

Za remizą, tuż pod lasem, stał wielki murowany dom. Dorośli nazywali go sierocińcem i Jutta za każdym razem, kiedy przechodziła obok, patrzyła na niego z lekkim przerażeniem. Nie raz słyszała to straszne słowo – sierota, nawet z ust babci i bała się, że kiedyś sama trafi do tego domu. Współczuła dzieciom, które latem chodziły boso, a zimą w wełnianych skarpetach i ciężkich trzewikach. Na razie nie czuła potrzeby, aby zapytać babcię, dlaczego tam trafiły.

Dziewczynka rosła zdrowo. Może to dzięki zdrowemu powietrzu i drzewom, które bujnie rosły w pobliżu. Wystarczyło przejść kilka kroków i już wchodziło się do ich królestwa. Wspaniałym przewodnikiem po lesie był dziadek Bruno, który pracował w stoczni, ale chętnie znajdował czas na spacery z wnuczką po wrzeszczańskim lesie. Był stolarzem i jak nikt inny potrafił nazywać drzewa i opowiadać o ich sile i słabościach. Drzewa porównywał do ludzi.

- Spójrz na te brzózki, czy nie przypominają ci rozgadane sąsiadki z naszego podwórka?

- A te buki dookoła wyglądają jak kawalerowie, którzy szykują się na swaty.

- A dąb przy Drodze Filozofów przypomina mi ciebie – odpowiadała Jutta i wiedziała, ze sprawia tym radość dziadkowi.

Mieli swoje ulubione trasy. Na przykład, kiedy pogoda sprzyjała skręcali na Mirchauer Promenade (obecnie Matki Polki) i szli w górę wzdłuż ulicy. Jutta zadzierała głowę i przyglądała się drewnianym, ażurowym werandom. Przechodzili przez Steffensweg (obecnie Batorego) i już znajdowali się w lesie. Jeszcze tylko wejść pod górę, skręcić w prawo i po chwili szło się grzbietem wzgórz zerkając co chwila na lewo i prawo. Widok był wspaniały! Z jednej strony dachy domów przy Mirchauer Weg, a w oddali tafla morza, z drugiej Jaeschkenthaler Weg ( obecnie Jaśkowa Dolina) i pałacyki. Jutta czuła się jak olbrzym, patrzący z góry na miniaturowe miasteczko. Czasami w drodze powrotnej zatrzymywali się przy altanie Gutenberga, ale dziewczynka czuła się nieswojo w cienistej dolinie w obecności tego groźnie wyglądającego pana. Lubiła za to odpoczynek na Festynowej Łące. Docierali tam drogą z Diabelskiego Mostku, przez Teatr Leśny. Obok leśniczówki wychodziło się na rozległą łąkę przeciętą ulicą Jeschentaler Weg. Zawsze był tam ruch przy gospodzie. Jeśli dopisywała pogoda siedzieli na zewnątrz przy wystawionych stołach. Dziadek Bruno zamawiał piwo, a dla niej oranżadę. Zimą było tu wymarzone miejsce na odpoczynek po zjazdach na sankach, chociaż dość odległe od domu. Jutta najbardziej lubiła górki za sierocińcem. Zjeżdżało się długo w towarzystwie innych dzieci. Było gwarno i wesoło. Kiedy przemarznięta wracała z dziadkiem lub z mamą do domu, babcia zawsze miała dla nich przygotowane gorące kakao na rozgrzewkę.

Dziadek Bruno, babcia Greta i mama to był cały świat małej Jutty. Skazana była na dorosłych.

                             

A co się stało z ojcem? To skomplikowana historia, ale po kolei.

Jutta Richter była jedynaczką, córką Leo Richter i Anny Kreft. Jej rodzice pobrali się stosunkowo późno: ojciec miał 41 lat, a matka była o 10 lat młodsza. To ona upatrzyła sobie na męża dystyngowanego mężczyznę, eleganckiego urzędnika z wyższej klasy społecznej pracującego w miejskim Urzędzie Celnym. Małżeństwo miało zagwarantować jej bezpieczne i dostatnie życie. Wyszło inaczej. Szybko została wdową i samotnie wychowywała córkę, znajdując wsparcie przede wszystkim u swoich rodziców, mieszkających przy Mirchauer Weg. Rodzina męża przez długi czas nie utrzymywała z nią kontaktów.

Jutta miała rok, kiedy zmarł jej ojciec. Długo chorował, gorączkował i nie dane mu było opiekować się córką. Szczególną rolę w jej życiu odgrywali dziadkowie Kreft.

O nich opowie kiedyś tak:

Dziadek Bruno Kreft w młodości wyuczył się stolarstwa. Następnie służył w jednostce grenadierów w Neufahrwasser (Nowy Port). W końcu wyruszył na kilka lat na morze. Tam poznał tajniki obsługi maszyn okrętowych, a kiedy skończył 30 lat, wrócił na ląd. Zaczął pracować jako stolarz w Cesarskiej Stoczni (Kaiserlichen Werft) i ożenił z babcią Bronislawą Dombrowski z Młynisk (Schellmuehl) zwaną Bunia, która była praczką. Babcia urodziła pięcioro dzieci. Wychowało się troje: Margarette (Grete), Anna – moja matka i Heinrich. Po ślubie dziadkowie mieszkali we Wrzeszczu przy ulicy Mirchauer Weg 30, niedaleko remizy strażackiej i wrzeszczańskiego lasu (Langfuhrer Wald). Tam, gdzie ulica Drewkeweg ( Sosnowa) wpadała do Mirchauer Weg. Mały ceglany budynek z werandą, ogródkiem i warzywniakiem był spełnieniem marzeń babci i jej dumą. To było najpiękniejsze mieszkanie, jakie mieli dziadkowie i z własnej woli nie opuściliby go przenigdy.”

                                             

                                         Po prawej stronie dom, w którym wychowywała się Jutta


Mama Jutty była wiecznie zajęta i zabiegana, a właściwie ciągle nieobecna w domu. Samodzielne utrzymanie i wychowywanie dziecka stanowiło duży problem. Po śmierci męża musiała zrezygnować z wynajmowanego dwupokojowego mieszkania przy Eschenweg 4 (obecnie Jesionowa) i przeniosła się do rodziców. Skromna renta po mężu nie wystarczała na utrzymanie, więc podejmowała się różnych prac urzędniczych. Początkowo była zatrudniana w zastępstwie, ale gdzieś około 1930 roku otrzymała stałą pracę w Banku Drezdeńskim przy Długim Targu. Wychodziła wczesnym rankiem, wsiadała do tramwaju nr 2 na przystanku Langfur Markt (Wrzeszcz Rynek) i wysiadała przy Theater (Teatr). Stamtąd już tylko kilka kroków do reprezentacyjnego gmachu banku. Zasiadała przy kasie na parterze i kończyła pracę o 17.00. Po powrocie do domu zostawało niewiele czasu na zabawy z Juttą, dlatego dziewczynka tęskniła do tych chwil i do wspólnej kolacji, przy której mogła pochwalić się wydarzeniami z upływającego dnia.

- A dzisiaj, mamo, pan Stobbe pozwolił mi zbierać kwiatki – mówiła radośnie, patrząc z uwagą, czy mama dostrzeże świeży bukiet na stole.

- A potem bawiłam się z Gretą w chowanego. I wygrałam! - szczebiotała.

- Tak, potwierdził dziadek. Nieźle narozrabiałyście w jego rabatkach. Mam nadzieję, że nadal będzie nas zapraszał.

- I może kiedyś pozwoli wsiąść do swojego Opla – dodawała rozbawiona pani Richter.

Pan Hans Stobbe był ich sąsiadem po drugiej stronie Drewkeweg i właścicielem dużego, dobrze prosperującego ogrodnictwa ciągnącego się aż do lasu. Jeszcze przed wielką wojną właściciel pobliskiego browaru zrezygnował z upraw chmielu na tym terenie i odsprzedał go. Stobbowie po swoich mennonickich przodkach odziedziczyli upór i pracowitość oraz biegłość w uprawach roślin. Posiadali już jedno małe ogrodnictwo po drugiej stronie torów kolejowych przy ulicy Białej, ale tutaj rozwinęli skrzydła i zapuścili korzenie. Ojciec Hansa zbudował zgrabny piętrowy dom z mansardowym dachem. A że życie w mieście zmieniło jego skromne przyzwyczajenia, stał się zapalonym automobilistą i właścicielem jednego z pierwszych aut w okolicy. Zresztą już projektując dom, zadbał o to, aby pod jednym dachem znalazło się mieszkanie i garaż dla ukochanego Opla. Pasję motoryzacyjną przejął też Hans Stobbe, zmieniały się tylko roczniki automobilu. Martwiło go, że nie miał komu przekazać swojej pasji. Obie córki, Katrin i Marianne były jeszcze małe, ale nie wyobrażał sobie, aby podzielały jego zainteresowanie. Czytał wprawdzie o kobietach – lotnikach, ale to gdzieś daleko w Niemczech. Tutaj w Wolnym Mieście Gdańsku jeszcze takiej emancypacji nie widziano!

Szóste urodziny Jutty zbiegły się z awansem pani Richter, więc powodów do świętowania było więcej. Wyższe stanowisko w banku wiązało się jednak z dłuższym czasem pracy i większymi obowiązkami, ale tego Jutta nie mogła się domyślać. Teraz kipiała dziecięcą radością i niecierpliwością.

- Mamusiu, czy kupisz mi lalkę z długimi włosami, taką jak ma Katrin – pytała bezustannie. Domyślała się, że wieczorne rozmowy dorosłych, kiedy już leżała w łóżku, mogły dotyczyć wyboru prezentu i starała się jak mogła wpłynąć na tę decyzję.

- Jak będziesz grzeczna i pomocna dla babci w kuchni- odpowiadała mama z uśmiechem. Więc Jutta kręciła się po kuchni, ku niezadowoleniu babci, ale ta odsyłała ją do pokoju z nieodmiennym poleceniem:

- Wytrzyj kurze z mebli i ułóż poduszki na kanapie w waszym pokoju!

- Ale już dzisiaj to robiłam!- odpowiadała

-Wobec tego wytrzyj kurze z liści fikusa w waszym pokoju – nie dawała za wygraną babcia.

Aż nadszedł wymarzony dzień urodzin. Przy stole zasiadła najbliższa rodzina. Zaproszono też ciocię Gretę z mężem i synem Viktorem, rówieśnikiem Jutty. Mama Jutty poprosiła ją, aby zamknęła oczy. Słychać było jakiś gwar, a kiedy wreszcie pozwolono jej popatrzeć, zobaczyła piękny, lśniący rower! Radości nie było końca. Wprawdzie pierwsze przymiarki do jazdy możliwe były dopiero wiosną, ale sam widok jednośladu radował serce Jutty i pobudzał jej wyobraźnię.


W tym roku pierwszy śnieg spadł już pod koniec listopada. Jeszcze tydzień wcześniej Jutta z dziadkiem puszczali kolorowe latawce z górki, a chwilę po tym przyszedł czas na sanki. Starsi chłopcy z Mirchauer Weg też przygotowywali się do zimowych radości. Ze starych desek po beczkach ogórkowych budowali narty, a potem tor saneczkowy. Starsi pomagali młodszym, bo zima była placem zabaw. Toczyły się ogromne kule śnieżne. Powstawały bałwany, igloo, pałace śnieżne. Tam, gdzie było to możliwe, budowano gładkie jak lód zjeżdżalnie, a dorośli psioczyli, kiedy któryś się poślizgnął. W niedziele pojawiał się stangret z koniem i dzieci ruszały na kulig. Jeśli kierowca dostał kilka ciasteczek, można było usiąść z tyłu. A potem kulig jeździł przez ulice i las wrzeszczański nawet z kilkunastoma saniami. 

Starsze dzieci uwielbiały jazdę na łyżwach i walkę na śnieżki. Prawdopodobnie nie było dziecka, które nie dostałoby łyżew w prezencie na Boże Narodzenie. A czasami, kiedy chwycił silny mróz Jutta z mamą wyruszały tramwajem do Glettkau (Jelitkowo), na spacer po lodzie.

Pierwsze płatki śniegu zapowiadały też początek przygotowań świątecznych. Babcia Jutty zaczynała od ciasta piernikowego, które dochodziło kilka dni, a potem pieczone w kaflowym piecu, zalewało mieszkanie wspaniałym zapachem. Do tego pieczone jabłka z cukrem i cynamonem! W pokoju dziadków pojawiał się wieniec adwentowy z wiecznie zielonego ostrokrzewu i cztery świece. Każdej niedzieli zapalano kolejną, a kiedy kończył się adwent, dziadek przynosił choinkę z lasu. Teraz mama Jutty przystępowała do dekoracji drzewka. Ze starych pudełek po butach Jutta delikatnie wybierała słomkowe ozdoby i z powaga podawała mamie. Było też kilka szklanych ozdób kupionych w domu towarowym Nathana Sternfelda. Te, jako najcenniejsze, wieszano na samym końcu, jeszcze przed papierowymi łańcuchami i anielskim włosem. Choinka była prawdziwa ozdobą domu i zapowiadała czas niespodzianek, prezentów i wspólnego świętowania.



Komentarze